To udawanie łamie mi serce, ale cóż z tego - udaję każdego dnia.
Ale czekam aż mi się przepełni, aż pęknę i się rozleję. Wówczas wszystko poleci i się oczyści.
Jakbym położyła na szali to co mam i to czego nie mam, ale mieć bym mogła dzięki pewnym decyzjom - nie wiem co by wyszło.
Po cichu myślę, że jednak byłaby to równowaga i stąd ten mój permanentny brak decyzji, aka tchórzostwo.
Tak bardzo cenię sobie ciszę.
Tak bardzo.
Bardzo.
Kobieta klasyczna
niedziela, 29 listopada 2015
środa, 28 października 2015
1
Mam 28 lat.
I żyję z jakimś poczuciem. w sumie to poczuciami. Bo kilkoma.
Trochę klęski, czasem wstydu, często żalu, choć głównie beznadziejności i bezsensu.
I takim: niedorastania sobie samej do pięt. Tej sobie, którą sama wymyśliłam.
I jeszcze poczuciem sztuczności, bo dość często udaję. Głównie przed samą sobą. Chociaż czasem to wszystko i tak do mnie dociera. Ale ja wtedy i tak (udaję, że) przymykam na to oko, bo mam nadzieję, że się jakoś to wszystko dotrze się, a później zatrze w pamięci.
Często bolą mnie oczy i głowa. Jak teraz.
I właśnie zaczynam zadawać sobie sprawę z tego jak ciężko jest mówić o sobie szczerze, przed samym sobą.
Póki co dużo tu w tym wszystkie "mnie" - strasznie egocentrycznie.
Ale tak właśnie miało być, tak właśnie potrzebuję. Autoanalizy, żeby zobaczyć wszystko czarno-na-białym.
Jakby się mnie zapytano czy jestem szczęśliwa, to raczej nie, prawie w ogóle.
Ale to takie beznadziejne, bo ja powodów do szczęścia mam aż za dużo.
I naprawdę, naprawdę umiem się cieszyć z małych rzeczy, przysięgam. Co więcej - robię to na co dzień.
Tylko, że przy tym mam w sobie takie coś co często - żeby nie powiedzieć ciągle - ciągnie mnie w dół.
I to coś zakotwiczyło się w Nim.
Bo czasem myślę, że gdybym patrzyła na siebie jego oczami, nie zobaczyłam niczego dobrego. Raczej to wszystko złe co staram się ukryć. Choć z drugiej strony naprawdę myślę, że tego złego tak naprawdę to we mnie nie ma.
Wiem - skomplikowane.
Chciałabym odejść, ale nie umiem.
Szczerze?
Bo trochę się wstydzę. Trochę też przed samą sobą.
To by jednak było poczucie klęski.
I przed nie-sobą też. Bo trochę czuję presję.
Że w pewnym wieku jednak przystoi być z kimś. I szczęśliwym. Szczególnie w tym moim. Dwudzistymósmymwieku.
Poza tym - czasem nabieram wątpliwości czy gorsza niż samotność, faktycznie jest samotność w związku. Chociaż najczęściej jestem tego jednak pewna. A mimo to nie umiem odejść.
Pewna jestem jeszcze jednej rzeczy - która jest kolejnym powodem tej, hm... stagnacji (?!).
Otóż - jeśli nie on, to już żaden inny. I nie, nie chodzi tu o jedną tylko, jedyną prawdziwą w życiu miłość.
Chodzi o to, że ja nie jestem typem, który ma szanse.
Nie jestem towarzyska, rozrywkowa i co najgorsze - nie umiem rozmawiać. Pisać z kimś, jeszcze spoko, ale rozmowa...
Po prostu tracę przy bliższym poznaniu.
Introwertyzm wtórny.
Dodajmy do tego poczucie braku atrakcyjności, w którym on jeszcze z powodzeniem mnie utwierdza.
Dowód? Nawet taki namacalny? Ok, proszę bardzo - uzależnienie (ale takie najprawdziwsze) od jedzenia.
Gdyby świat wiedział, to by mnie o poczucie bycia szczęśliwą nie pytał.
Chcesz wiedzieć co u mnie? - zapytaj ile ostatnio przytyłam.
Im bardziej mi chujowo, tym więcej jem - a że w ostatnich latach z nadwagi dobiłam do otyłości...
Pewnie i tak nie odejdę.
I żyję z jakimś poczuciem. w sumie to poczuciami. Bo kilkoma.
Trochę klęski, czasem wstydu, często żalu, choć głównie beznadziejności i bezsensu.
I takim: niedorastania sobie samej do pięt. Tej sobie, którą sama wymyśliłam.
I jeszcze poczuciem sztuczności, bo dość często udaję. Głównie przed samą sobą. Chociaż czasem to wszystko i tak do mnie dociera. Ale ja wtedy i tak (udaję, że) przymykam na to oko, bo mam nadzieję, że się jakoś to wszystko dotrze się, a później zatrze w pamięci.
Często bolą mnie oczy i głowa. Jak teraz.
I właśnie zaczynam zadawać sobie sprawę z tego jak ciężko jest mówić o sobie szczerze, przed samym sobą.
Póki co dużo tu w tym wszystkie "mnie" - strasznie egocentrycznie.
Ale tak właśnie miało być, tak właśnie potrzebuję. Autoanalizy, żeby zobaczyć wszystko czarno-na-białym.
Jakby się mnie zapytano czy jestem szczęśliwa, to raczej nie, prawie w ogóle.
Ale to takie beznadziejne, bo ja powodów do szczęścia mam aż za dużo.
I naprawdę, naprawdę umiem się cieszyć z małych rzeczy, przysięgam. Co więcej - robię to na co dzień.
Tylko, że przy tym mam w sobie takie coś co często - żeby nie powiedzieć ciągle - ciągnie mnie w dół.
I to coś zakotwiczyło się w Nim.
Bo czasem myślę, że gdybym patrzyła na siebie jego oczami, nie zobaczyłam niczego dobrego. Raczej to wszystko złe co staram się ukryć. Choć z drugiej strony naprawdę myślę, że tego złego tak naprawdę to we mnie nie ma.
Wiem - skomplikowane.
Chciałabym odejść, ale nie umiem.
Szczerze?
Bo trochę się wstydzę. Trochę też przed samą sobą.
To by jednak było poczucie klęski.
I przed nie-sobą też. Bo trochę czuję presję.
Że w pewnym wieku jednak przystoi być z kimś. I szczęśliwym. Szczególnie w tym moim. Dwudzistymósmymwieku.
Poza tym - czasem nabieram wątpliwości czy gorsza niż samotność, faktycznie jest samotność w związku. Chociaż najczęściej jestem tego jednak pewna. A mimo to nie umiem odejść.
Pewna jestem jeszcze jednej rzeczy - która jest kolejnym powodem tej, hm... stagnacji (?!).
Otóż - jeśli nie on, to już żaden inny. I nie, nie chodzi tu o jedną tylko, jedyną prawdziwą w życiu miłość.
Chodzi o to, że ja nie jestem typem, który ma szanse.
Nie jestem towarzyska, rozrywkowa i co najgorsze - nie umiem rozmawiać. Pisać z kimś, jeszcze spoko, ale rozmowa...
Po prostu tracę przy bliższym poznaniu.
Introwertyzm wtórny.
Dodajmy do tego poczucie braku atrakcyjności, w którym on jeszcze z powodzeniem mnie utwierdza.
Dowód? Nawet taki namacalny? Ok, proszę bardzo - uzależnienie (ale takie najprawdziwsze) od jedzenia.
Gdyby świat wiedział, to by mnie o poczucie bycia szczęśliwą nie pytał.
Chcesz wiedzieć co u mnie? - zapytaj ile ostatnio przytyłam.
Im bardziej mi chujowo, tym więcej jem - a że w ostatnich latach z nadwagi dobiłam do otyłości...
Pewnie i tak nie odejdę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)